sobota, 17 października 2015

Sylvian Nickels

Spojrzałem na swoją torbę. Nie była jakaś specjalnie wielka, mieściła wystarczająco rzeczy, bym jakoś funkcjonował. Loreen była obrażona i leżała w swojej prawdziwej postaci na łóżku, nie obrzucając mnie żadnym spojrzeniem. Właściwie to i lepiej, nie będę musiał jej po raz kolejny słuchać. Jeszcze raz omiotłem spojrzeniem swój pokój, potem wziąłem torbę i podszedłem do drzwi. Mój dajmon się podniósł, ale nadal na mnie nie spoglądała. Otworzyłem drzwi z zamiarem wyjścia, ale zostałem w miejscu. Przede mną stał ojciec z uniesioną ręką, którą pewnie chciał zapukać. W pierwszej chwili wydawał się skołowany, potem jednak przybrał zwykły wyraz twarzy.
- Masz wszystko? - spytał najzwyczajniej w świecie.
- Owszem.
- Nie przynieś nam hańby. Niespecjalnie przepadam za dajmonami, ale nawet to nie zmienia faktu, że jeśli się zbłaźnisz... - przerwałem mu.
- Nie będę miał po co tu wracać - dokończyłem za niego, za co zmierzył mnie złym wzrokiem.
- Ile razy mam ci powtarzać, żebyś mi nie przerywał! - podniósł głos. Doskonale wiedziałem, co teraz muszę zrobić. - Niczego cię nie nauczyłem?!
-Przepraszam, ojcze. Emocje - oczywiście, że było to kłamstwo, od dawna nie odczuwałem żadnych emocji: nic nie potrafiło mnie wyprowadzić z równowagi, czy też zranić.
- Mam nadzieję - powiedział już lodowatym tonem. Potem jego twarzy złagodniała, z jego twarzy wyczytałem, że się przed czymś waha. Po jego dziwnie zwiotczałych mięśniach się domyśliłem, o co mu chodzi. Zastanawiał się, czy nie powinien mnie przytulić, w końcu tak chyba nakazuje ojcowsko-synowska relacja.
- Jonathan pewnie już czeka, będę już szedł. Za pozwoleniem...
- Idź - jego chwilowe wahanie zniknęło, znów był taki jak zawsze. To dobrze, żaden z nas nie wiedziałby, co zrobić, gdyby mnie przytulił.Sama myśl o tym była krępująca, rodzice nigdy nie okazywali mi uczuć i wolę, by tak zostało. Minąłem go i poszedłem na dziedziniec, gdzie czekała na mnie czarna limuzyna. Miałem już wsiadać, jednak, czując na sobie czyjś wzrok, rozejrzałem się, a po chwili znalazłem tą osobę. Matka patrzyła na mnie przez okno swojej sypialni. Nie dzieliła pokoju z moim ojcem i zawsze była mniej obecna. Na jej twarzy, tak jak i na mojej, nie było żadnych emocji, jeśli nie było takiej potrzeby. Była dla wszystkich uprzejma, a jednocześnie tak surowa, że nieraz czułem większy respekt przed nią niż przed ojcem, pomimo wszystkich siniaków, które mi nabił. Z rozmyśleń wyrwało mnie klepnięcie w ramię, a zaraz potem głos mojej siostry.
- Czy ty, najgorszy bracie na świecie, nie posiadający serca, ani nie potrafiący się uśmiechać, śmiesz chcieć odjeżdżać bez pożegnania ze mną? - odwróciłem się z wolna w jej stronę. Mimo, iż próbowała wyglądać na obrażoną, w jej oczach tańczyły rozbawione ogniki. Nie wiem, jak w tej rodzinie udało jej się zachować swoją osobowość w takim stanie.
- Jeśli zaraz nie wyruszę, to się spóźnię, a to nie wygląda dobrze - stwierdziłem. Właściwie, to i tak nie miałem możliwości dojechać na czas, ale to inna sprawa.
- Jesteś podły, wiesz?- westchnęła teatralnie. - Ale nieważne, i tak będę za tobą strasznie tęsknić. Zadzwoń czasami i nie katuj tak Loreen - moja siostra miała lepszy kontakt z moim dajmonem, niż ja.
- Dobrze - powiedziałem i uśmiechnąłem się lekko, żeby wyglądało to autentycznie. Na jej twarzy pojawił się smutek.
- Dlaczego zawsze udajesz?
- Muszę jechać - stwierdziłem i już prawie udało mi się wsiąść, gdy Linsdey przytuliła mnie. Całkiem zastygłem.
- Mam nadzieję, że poznasz w końcu kogoś, kto nauczy cię kochać - powiedziała. Poczułem, że moja koszula robi się mokra. Płakała? To było całkiem dla mnie obce. Nadal stałem jak otępiały. Ni z tego, ni z owego, pchnęła mnie do środka samochodu i zatrzasnęła drzwi. Przy okazji rąbnąłem się w głowę. Rozmasowałem bolące miejsce, rozsiadając się wygodniej na tylnym siedzeniu.
- Zasłużyłeś sobie - wysyczała Loreen, która w końcu się do mnie odezwała. Nie odpowiedziałem jej jednak i utkwiłem wzrok gdzieś daleko. Samochód ruszył i chwilę potem sunął już po drodze. Nie oglądałem się już za siebie.
http://gbika.org/site/media/2013/08/divider4.png
- Zatrzymaj samochód na tamtym podjeździe - powiedziałem do szofera, a ten spojrzał na mnie bez zrozumienia.
- Mam cię dowieść na miejsce.
- Znam drogę, a chce się przejść - planowałem to od początku. Wiedziałem, że będę chciał trochę odetchnąć i przygotować się na to, co mnie czeka, więc wcześniej sprawdziłem trasę, by móc dojść piechotą.
- Nie sądzę, by to był dobry pomysł.
- Mój ojciec płaci. Masz po prostu wykonywać polecenia - może w tej chwili nie byłem zbyt miły, ale potrzebowałem tego spaceru. Szofer mruknąłem pod nosem coś o rozkapryszonym dzieciaku, ale wykonał moje polecenie i zjechał na pobocze. Wysiadłem zabierając swoja torbę, Loreen wyskoczyła zaraz za mną, mierząc mnie wściekłym spojrzeniem. Samochód odjechał, a ja ruszyłem przed siebie.
- Dlaczego to zrobiłeś? Mielibyśmy podwózkę na miejsce! - wybuchła w końcu moja dajmonica.
- Musiałem - już miała coś powiedzieć, ale się powstrzymała. Chyba w końcu zrozumiała.
- Następnym razem chociaż mnie ostrzeż, a nie nagle mnie wybudzasz - stwierdziła. Nie wiedziałem, że śpi ale nie komentowałem tego, powiedziałem za to:
- Dobrze.
- Nie lubię, jak kłamiesz.
- To nie zmuszaj mnie do kłamstwa - fuknąłem w odpowiedzi. Loreenie odzywała się przez jakieś piętnaście minut, które mogłem poświęcić na przemyślenia. Potem jednak zaczęła marudzić, że to strasznie daleko i tym podobne rzeczy, niespecjalnie jej jednak słuchałem i po prostu szedłem przed siebie.

http://gbika.org/site/media/2013/08/divider4.png

Loreen zmieniła się w człowieka i poprawiała włosy. Wchodziliśmy właśnie do budynku.
- Wyglądam dobrze? Czy może lepiej, jeśli...?
- Bez znaczenia.
- Jesteś beznadziejny - stwierdziła i znów się obraziła. Ja za to szukałem kogoś, kto powiedziałby mi, co mam zrobić. Jak na złość, nie potrafiłem nikogo znaleźć, błąkałem się po korytarzu, w końcu kogoś znajdując. Była to jakaś kobieta. Podszedłem do niej.
- Witam, nazywam się Sylvian Nickels, spóźniłem się na rozpoczę...- kobieta odwróciła się do mnie i uśmiechnęła.
- Zgłoś się do Enny, powinien być w swoim gabinecie. Pójdziesz korytarzem prosto, potem skręcasz w prawo i zaraz tam będziesz - powiedziała i zostawiła mnie bez słowa. Poszedłem według wskazówek kobiety, Loreen szła parę kroków za mną. W pewnym momencie usłyszałem jakąś rozmowę.
- Michaelis. A to mój dajmon wiodący, Sebastian - czym bliżej byłem, tym głośniejsze były słowa i wyraźniejsze.
- A ja jestem Anastasia Jousselin - pojawił się drugi głos. Doskonale znałem to nazwisko, gdy byłem mały ojciec kazał mi zapamiętać wszystkie tytuły i nazwiska zamożnych, jak i mniej zamożnych osobowości. Gdy byłem starszy, brałem też nieraz udział w jego rozmowach z różnymi ludźmi i zawsze musiałem dokładnie wiedzieć, kto to. Dotarłem do skrętu w prawo i dostrzegłem rozmówczynie przed jakimiś drzwiami, które niewątpliwie musiały należeć do Kapitana Zakonu. Oparłem się o ścianę trochę z dala od kobiet, tak, by im nie przeszkadzać w rozmowie, ani nic w tym sensie. Chyba nawet mnie nie zauważyły. To dobrze, bo nie miałem zamiaru włączać się w rozmowę.
- Co cię sprowadza do Enny?- podniosłem wzrok zdziwiony, jednak słowa nie były kierowane do mnie, więc z powrotem spojrzałem w ścianę. Nie zostałem jednak całkowicie niezważony, jakbym sobie tego życzył. Jakiś dejmon spoglądał w moją stronę, zapewne należał do jednej z pań. Nie zamierzałem jednak na to reagować, za to zastanowiłem się nad sytuacją. Kobiety stały przed drzwiami, co mogło wyglądać, jakby była kolejka. Możliwe, że kapitan był zajęty, albo może nawet go nie było. Nie miało to jednak znaczenia, musiałem i tak tutaj czekać na spotkanie z nim... Rozmowa trwała dalej, ale przestałem słuchać. Z tego stanu wyrwał mnie dźwięk tluczonego szkła. Zaraz potem z gabinetu wyszło dwóch mężczyzn, z czego jeden wyraźnie zły.

<Kontunuujcie :3>
[Enna: Dąłączam do prośby, napisz coś wreszcie Kengo]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz