Szedłem wraz z moim towarzyszem w wolnym tempie jedną z bocznych ulic
miasta przyglądając się osobom, które zatrzymywały się popodziwiać mnie i
Goethego. Rozumiem ich. Niecodziennie przecież można zobaczyć tak
ładnego chłopca, z różowymi włosami z kolegą, który wygląda jak
kominiarz. Niestety. Nic nie mogłem zaradzić na higienę osobistą mojego
dajmona. Nie każę mu się często myć, gdyż wiem, że nie lubi, wręcz nie
cierpi wody. Pan ognia plus duża ilość ciepłej wody z bąbelkami to
horror dla Goethego. Hm… Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale skoro
on kąpie się raz na miesiąc, to dlaczego nie czuć tej zabójczej woni?
Kiedyś go o to zapytam. Teraz jest jeszcze za wcześnie na tak
nienaturalne pytania. Dowiedziałem się o jego istnieniu kilka przed moją
ucieczką, ale od tamtego czasu widzę go dopiero drugi raz. Ukrywałem go
przed moimi porywaczami. Niestety. Marnie gram. Zaczęli coś
podejrzewać. Musiałem jak najszybciej zniknąć. Teraz myślę, że to było
złe posunięcie. Być ściganym - coś okropnego, być złapanym - coś
gorszego niż okropne. Moje myślenie o tak nieprzyjemnych rzeczach
zmusiło mnie do przyśpieszenia kroku. Im prędzej znajdę się w miejscu
do którego cały czas zmierzam, tym lepiej dla mnie i niego. Z moich
rozmyślań wyrwał mnie znudzony głos Goethego.
- Nie masz się co śpieszyć. I tak się spóźnisz.
- Niemożliwe… - zadrżał mi głos, bo mogło być to prawdą - Wkręcasz mnie. Jest dopiero dziesiąta trzydzieści dwa.
- He. A wiesz, co to jest zmiana czasu i poruszenie się pomiędzy strefami czasowymi?
Zatrzymałem się. Goethe zrobił to samo. Dajmon chcąc zobaczyć moją rozdziawioną buzię odwrócił się w moją stronę. Ujrzałem kątem oka jego banana na twarzy. Powoli zacząłem analizować wszystko. Za dwie godziny musiało być spotkanie, a punkt A w którym właśnie stoję znajduje się w odległości dziesięciu kilometrów od punktu B. Przestając już myśleć, wystartowałem z miejsca tak nieudolnie jak niewyszkolona modelka na dwudziestocentymetrowych szpikach. Potknąłem się, robiąc pierwszy krok. Gdyby nie moje ręce, które znalazły się we właściwym miejscu i czasie, miałbym złamany nos. Niestety. Łokcie ucierpiały. Dlaczego akurat w miejscu, które wybrałem na upadek kilka wieków temu musiało znajdować się potłuczone szkło. Przeklinam dzień, w którym ludzie wymyślili, że przeszczepy skóry na łokciach będą z moszny. Goethe, darując sobie dalsze wyśmiewanie mnie, raczył mi pomóc. Podniósł i postawił na nogi. Już wtedy leciały mi łzy po policzkach. Dopiero zacząłem wrzeszczeć, jak Goethe dorwał się do moich łokci. Zaczął wydłubywać szkło, które utkwiło w skórze. Ból był niewyobrażalny. Nie umiem nawet sobie powiedzieć, co wtedy czułem. Goethe pociągną mnie za sobą w jakąś boczną, bocznej uliczki, uliczkę. Położył swoje ręce na moich łokciach. Najzwyczajniej zaczął mnie palić. Próbowałem się wyrwać. Tak strasznie bolało. Chciałem, żeby to cierpienie ustało. Palenie rany, żeby krew nie leciała. Też mi coś. Dajmon przycisnął mnie do ściany, żebym się już nie wyrywał. Byłem tak zdesperowany, że zacząłem wołać o pomoc stojących kilkanaście metrów dalej siedzących już pijaków. Gdy Goethe skończył, byłem już tak wycieńczony płaczem, że ruszanie palcem sprawiało ból i pochłaniało duże pokłady energii. Poczułem, jak mój towarzysz bierze mnie na ręce i zaczyna iść. Dalej nie pamiętam, co było. Usnąłem.
- Nie masz się co śpieszyć. I tak się spóźnisz.
- Niemożliwe… - zadrżał mi głos, bo mogło być to prawdą - Wkręcasz mnie. Jest dopiero dziesiąta trzydzieści dwa.
- He. A wiesz, co to jest zmiana czasu i poruszenie się pomiędzy strefami czasowymi?
Zatrzymałem się. Goethe zrobił to samo. Dajmon chcąc zobaczyć moją rozdziawioną buzię odwrócił się w moją stronę. Ujrzałem kątem oka jego banana na twarzy. Powoli zacząłem analizować wszystko. Za dwie godziny musiało być spotkanie, a punkt A w którym właśnie stoję znajduje się w odległości dziesięciu kilometrów od punktu B. Przestając już myśleć, wystartowałem z miejsca tak nieudolnie jak niewyszkolona modelka na dwudziestocentymetrowych szpikach. Potknąłem się, robiąc pierwszy krok. Gdyby nie moje ręce, które znalazły się we właściwym miejscu i czasie, miałbym złamany nos. Niestety. Łokcie ucierpiały. Dlaczego akurat w miejscu, które wybrałem na upadek kilka wieków temu musiało znajdować się potłuczone szkło. Przeklinam dzień, w którym ludzie wymyślili, że przeszczepy skóry na łokciach będą z moszny. Goethe, darując sobie dalsze wyśmiewanie mnie, raczył mi pomóc. Podniósł i postawił na nogi. Już wtedy leciały mi łzy po policzkach. Dopiero zacząłem wrzeszczeć, jak Goethe dorwał się do moich łokci. Zaczął wydłubywać szkło, które utkwiło w skórze. Ból był niewyobrażalny. Nie umiem nawet sobie powiedzieć, co wtedy czułem. Goethe pociągną mnie za sobą w jakąś boczną, bocznej uliczki, uliczkę. Położył swoje ręce na moich łokciach. Najzwyczajniej zaczął mnie palić. Próbowałem się wyrwać. Tak strasznie bolało. Chciałem, żeby to cierpienie ustało. Palenie rany, żeby krew nie leciała. Też mi coś. Dajmon przycisnął mnie do ściany, żebym się już nie wyrywał. Byłem tak zdesperowany, że zacząłem wołać o pomoc stojących kilkanaście metrów dalej siedzących już pijaków. Gdy Goethe skończył, byłem już tak wycieńczony płaczem, że ruszanie palcem sprawiało ból i pochłaniało duże pokłady energii. Poczułem, jak mój towarzysz bierze mnie na ręce i zaczyna iść. Dalej nie pamiętam, co było. Usnąłem.
- Szybko wstawaj! Jesteśmy spóźnieni - usłyszałem głos Goethego.
Powoli podnosiłem się z czegoś, co chyba było ławką i usiadłem.
- Dlaczego jesteś taki okrutny? - zadałem pytanie, prawie już płacząc.
- Czekaj, czegoś chyba nie rozumiem. Ja, okrutny? Śmieszne.
- To, co zrobiłeś nazywasz śmiesznym?! - wydarłem się. - Dlaczego nie
przestałeś, jak cię prosiłem, błagałem? Dlaczego udajesz, że nic się nie
stało? Czy ty to nazywasz niczym? No, co to jest? - pokazałem mu część
ciała którą palił. Goethe zaczął szukać odpowiednich słów.
- To… są… łokcie? Czekaj, czekaj. O co ci chodzi? - zapytał zdezorientowany.
To było dziwne mimo tego, że ruszałem rękoma nie czułem bólu. Byłem
chyba tak samo zdezorientowany, co on. Przestając już płakać rzuciłem
okiem na łokcie. Były nienaruszone. To nie możliwe.
- Oesu. Sen… - wymruczałem do siebie. - Przepraszam. Fałszywy alarm.
- Dobra. Uznajmy, że tego nie było. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby się tyle łez potoczyło. Hah.
Przyfrunęliśmy biegiem na spotkanie. Niestety. Było już po ptakach. Nikogo już nie było w sali głównej.
- No pięknie. To co teraz? - zapytałem.
- Może poszukajmy pokoju, w którym byłby ktoś, kto kieruje tym wszystkim. Jak on się nazywał…? Ea…
- Eathan Arthean.
- Przecież wiem - warknął.
- Dobra, spokojnie. Nie bulwersuj się.
Odłączyłem się od Goethego i ruszyłem w poszukiwaniu kogoś.
- Eh. Tyle korytarzy i w żadnym nikogo nie ma - mówiłem sam do siebie.
- Ekhm. Mówiłeś coś - usłyszałem głos za mną. Odwróciłem się.
- Tak. Tak! Może wiesz gdzie znajdę jakiegoś ważniaka? Eathan ma na imię.
- Mówisz o tym chłopaku, który przemawiał? Kapitan Enna pod dajmonem wiodącym Fuarem. Nie uważasz, że to za wcześnie na sen?
- Na sen? Nie, nie. Dopiero, co spałem - palnąłem bez zastanowienia. Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Kapitan Enna przydziela nowicjuszom cele. Jesteś nowy, tak?
- Tak jakby. Nie złożyłem papierów. Nie miałem jak.
- O tak. Musisz iść do niego. Może jeszcze nie jest za późno.
- Miejmy nadzieję.
- Powodzenia.
- A czy możesz mi powiedzieć, który to będzie gabinet Enny?
- Ten - nieznajoma nowa koleżanka wskazała palcem drzwi przed nami.
- Dzięki.
Dziewczyna skręcała w kolejny korytarz, gdy z za rogu wyszedł Goethe. Widząc go, odskoczyła.
- Straszysz ludzi, Goethe - zaśmiałem się. - Chodź już.
Stanąłem tuż przed wskazanymi drzwiami. Zapukałem. Kilka sekund później
drzwi się otworzy, a naszym oczom ukazał się chłopak z BARDZO jasnymi
włosami.
- Witam. Ja do pana Enny. Można?
- Enna jest zajęty, o ile nie jest to pilna sprawa - oznajmił.
- Tak. To jest pil… - nawet nie zdążyłem dokończyć, a bramy do pokoju
już stały przede mną otworem. Wszedłem do pokoju, rozglądając się po
pomieszczeniu. Typowy pokoik biurowy. Wodziłem jeszcze chwilkę po
ścianach, aż w końcu moje oczy ujrzały zszokowaną twarz szukanej przeze
nie osoby. Lekko się uśmiechnąłem.
- Dzień dobry. Pan jest pewnie Enna - miało być bardziej pytająco, a
wyszło jak wyszło. Nie odpowiedział nic, dalej się we mnie wgapiając.
- To ja może pozwolę sobie usiąść - mówiąc to wskazałem palcem krzesełko przed biurkiem przy którym siedział Enna.
Wyglądał tak, jak nigdy bym się nie spodziewał. Przedstawiał mi się
jakiś gbur po trzydziestce, który zapomniał przejść na dietę. A tutaj
proszę. Taki przystojniak. W dodatku dobrze ubrany. Chociaż nie.
Marynarka nie pasuje. Zdjął bym ją, gdybym mógł. Potem pozbyłbym się
tego… wszystkiego. Muszę przestać myśleć. Przestać myśleć.
- No, to może ja pierwszy. Nazywam się Kengo Matsuura - zacząłem
niepewnie. - Wiem, że składać papiery mogłem wcześniej i teraz jest już
za późno no, ale bardzo chciałbym uczęszczać tutaj.
Chłopak zaczął mówić niezrozumiałe już w tamtej chwili dla mnie rzeczy. Zafascynowany byłem ruchem jego warg.
<Enna?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz