Dwa lata. Dokładnie tyle czekałam na ten dzień, w którym wreszcie miałam rozpocząć naukę. Byłam tak podekscytowana, że bez najmniejszego problemu obudziłam się jeszcze przed wschodem słońca i, nie bacząc na panujące w komnatce mrok i zimno, zaczęłam się szykować.
Wykąpawszy się szybko, sięgnęłam po wiszącą na wieszaku suknię w kolorze bzu z szerokimi rękawami i delikatnymi zdobieniami tu i ówdzie. Materiał był miękki i doskonale się układał, a całość dopełniały ciemniejsze o dwa tony buty na niewielkim obcasie oraz ozdoba z ametystów wpięta w moje misternie splecione wcześniej włosy.
Zerknęłam przelotnie w lustro, po czym zadowolona z uzyskanych rezultatów wróciłam do sypialni, gdzie czekała na mnie Aileen.
- Ana, wyglądasz wspaniale – powiedziała ledwo weszłam, ale zanim zdążyłam podziękować jej za komplement, zaczęła trajkotać z zawrotną prędkością. – Dobrze, że już jesteś gotowa, bo przed chwilą wpadł tu ten nadęty lokaj twojego papy i kazał ci się stawić w gabinecie jaśnie pana – poinformowała z kwaśną miną, która jednak zaraz znikła pod wpływem kolejnych nowin. – Poza tym, w międzyczasie zajechała limuzyna, która ma nas odwieźć do Zakonu i twój szofer zaczął już pakować bagaże. Powiedział, że powinniśmy wyjechać za kwadrans, jeśli mamy być na miejscu przed czasem, tak jak sobie tego życzyłaś i….
- Aileen, proszę – przerwałam jej. – Uspokój się choć trochę i powiedz mi, czy Liam powiedział, czego pragnie ode mnie ojciec w takim momencie?
I co się takiego stało, że po raz pierwszy od miesiąca zamierza zaszczycić mnie rozmową? – dodałam w myślach, bowiem od momentu, kiedy wysłannicy Zakonu wymogli na nim, by pozwolił mi się kształcić na Gracza, papa zaczął traktować mnie jak powietrze.
- Nie zdradził mi żadnych szczegółów – Aileen raptownie spoważniała, widząc moją zamyśloną minę. – Wybacz, powinnam to z niego wyciągnąć, ale wolałam się nie odzywać, by nie dawać twojej rodzinie kolejnego powodu do awantur.
- Dobrze zrobiłaś – mruknęłam uspokajająco, po czym westchnęłam ciężko. – No dobrze, zejdź już proszę na dół i dopilnuj, by wszystko zostało zabrane. Dołączę do ciebie za kilka minut.
Stojąc przed drzwiami gabinetu ojca z mocno bijącym sercem, czekałam, aż łaskawie raczy mi otworzyć. Zawsze się tak zachowywał, nawet jeśli spieszno mu było z kimś pomówić. Uważał, że musi zamanifestować swoją wyższość, a jednocześnie wystawić na próbę cierpliwość gościa. Bałam się, że każe mi tu stać godzinę lub nawet dłużej, bym w rezultacie spóźniła się na rozpoczęcie nauki, ale na szczęście Liam wpuścił mnie do jego gabinetu zaledwie po dziesięciu minutach.
Pokój był duży, a każdą ścianę zajmowały świadectwa sukcesów odniesionych przez ród Jousselin. Na środku pokoju stało ogromne, hebanowe biurko, przy którym siedział ojciec. Lazare Jousselin, mimo swej dość nikczemnej postury, odkąd pamiętam emanował powagą i władczością w takim stopniu, że potrafił onieśmielać nawet wyżej postawionych od siebie możnowładców, odwiedzających nasz dom zarówno w interesach jak i z kurtuazji. Jego twarz niezmiennie pozostawała maską chłodu i tylko w jego oczach można było doszukać się jakichkolwiek uczuć. Tak przynajmniej było w stosunku do gości, gdyż w mojej obecności maska znikała, a na twarzy ojca pojawiał się grymas niezadowolenia, zawodu, a nawet wstydu, którego przysparzałam mu zawsze, jakkolwiek bym się nie starała podołać jego wygórowanym oczekiwaniom.
No cóż, tak było zawsze, i choć mnie to bolało, zdążyłam się już przyzwyczaić. Nie przewidziałam jednak, że sytuacja może się jeszcze pogorszyć. Gdy podeszłam i skłoniłam się zgodnie z protokołem, ojciec machnął na mnie lekceważąco ręką i warknął:
- Przestań udawać, że cokolwiek jesteś warta i siadaj.
Zszokowana otworzyłam szeroko oczy, ale, nauczona doświadczeniem, spełniłam polecenie bez szemrania. Gdy tylko usiadłam, na moich kolanach wylądował tajemniczy zwój. Przez chwilę patrzyłam na niego zdezorientowana, po czym przeniosłam wzrok z powrotem na ojca.
- No otwórz – ponaglił mnie niecierpliwe. – Chcę jak najszybciej mieć to za sobą.
Usłyszawszy to, moje serce ścisnął dziwny niepokój, ale szybko ujęłam zwój i zaczęłam czytać. Zdumiona zorientowałam się, że to oświadczenie ojca, mówiące, że jeśli zostanę nowicjuszką w szkole zakonnej, to jednocześnie przestanę być jego córką, a tym samym nikt z rodziny nie będzie miał prawa się ze mną kontaktować pod karą pozbawienia rodowych przywilejów, a co za tym idzie zesłania w biedę za sprawą całkowitego wydziedziczenia i zapewnionej złej reputacji.
Skończywszy czytać, byłam w takim szoku, że nie byłam w stanie oderwać oczu od trzymanego w zesztywniałych dłoniach zwoju. Nawet w najgorszych koszmarach nie przypuszczałam, że ojciec może zrobić coś takiego, ale pismo posiadało wszelkie wymagane pieczęcie i wiedziałam, że jeśli odjadę, bezzwłocznie wejdzie w życie.
- Ojcze… - zaczęłam cicho. – Przecież sam wyraziłeś zgodę na mój wyjazd. Dlaczego teraz chcesz mnie karać za wykonywanie twoich ustaleń z Zakonem?
Niestety, zamiast przemówić ojcu do rozsądku, moje słowa jedynie go rozjuszyły.
- A miałem inne wyjście?! – wrzasnął, uderzając pięścią o biurko. – Po tym widowisku, które zrobiłaś z tą swoją anielicą, czy jak to tam się nazywa to stworzenie, Zakon wywierał na mnie taki wpływ, że straciłbym wszystko, gdybym cię tam nie puścił. Ale to nie oznacza, że ta twoja nauka mi się podoba, a skoro moja nieskrywana dezaprobata, którą ci okazywałem przez ostatnie tygodnie nie dała rezultatów, to może tym pismem przemówię ci do rozumu! A jeśli nie, to trudno, nie będę miał już córki – ostatnie zdanie wypowiedział już ciszej, ale lodowatym tonem. – Radzę ci dobrze się zastanowić, co wybrać: rodzinę, czy tych dziecinnych głupców z kartami do gry. Twój los jest w twoich rękach – zakończył sentencjonalnie.
Przez chwilę w pokoju panowała napięta cisza, ale wiedziałam, że jeśli nie chcę dać ojcu satysfakcji, muszę szybko zakończyć tę rozmowę. W innym wypadku mogłabym nieopatrznym słowem czy gestem okazać targające mną emocje, albo, co najgorsze, się rozpłakać, co tylko przekonałoby siedzącego przede mną mężczyzna o słuszności swoich czynów i wygranej nad małoletnią, słabą niewiastą.
- Ta decyzja zapadła już dawno – powiedziałam, siląc się na spokój. – Wiesz o tym równie dobrze jak ja, ojcze – dodałam z przekonaniem, po czym wstałam.
Dygnęłam przed nim po raz ostatni, po czym, nie czekając na pozwolenie, ruszyłam w stronę drzwi.
- Anastasio…! – wrzasnął za mną, ale ja odwróciłam się tylko na moment.
- Żegnaj, ojcze – powiedziałam poważnie, gdy nasze oczy się spotkały, po czym dostojnym krokiem opuściłam pokój.
- Panienko Anastasio, jesteśmy na miejscu – oznajmił nagle szofer, wyrywając mnie z rozmyślań.
Zaskoczona zerknęłam przez lekko przyciemnianą szybę, by sprawdzić, czy aby mężczyzna nie pomylił adresu, jednak szybko przekonałam się, iż rzeczywiście trafiliśmy we właściwe miejsce. Moje zaskoczenie brało się stąd, że byłam tak pogrążona w swoich ponurych refleksjach, iż te kilka godzin potrzebnych na dojechanie tutaj minęło mi błyskawicznie.
- Dziękuję, Maurice – powiedziałam oficjalnym tonem, po czym wysiadłam z samochodu, nie trapiąc się bagażami, wciąż spoczywającymi w bagażniku.
Wiedziałam, że kiedy już przydzielą mi celę, wszystko zostanie tam doniesione, więc zabrałam ze sobą jedynie swoje karty, po czym ruszyłam w stronę budynku. Szybko wmieszałam się w tłum, który dzielił się na niewielkie grupki rozemocjonowanych ludzi. Po ich zachowaniu i zróżnicowanym wieku z łatwością można było się domyślić, iż są to nowicjusze wraz z rodzinami. Z tego, co zdążyłam zauważyć, to właśnie rodziny stanowiły większą część tłumu, a samotnych nowicjuszy podobnych do mnie praktycznie nie było.
- Nie przejmuj się – szepnęła ciepło Aileen, idąc u mojego boku.
Nie miałam pojęcia, jakim cudem tak łatwo odgadywała moje uczucia, skoro większość otaczających mnie ludzi miała z tym duży problem. No cóż, chyba po prostu towarzysząc mi nieustannie od naszego pierwszego spotkania, zdążyła mnie rozszyfrować, co nie udało się mojej rodzinie przez lat osiemnaście. Po prawdzie trzeba przyznać, że nie jestem typem osoby manifestującej swoje odczucia na prawo i lewo, a z Aileen łączą mnie nie tylko więzi pan-dajmon, ale coś głębszego, bardziej siostrzanego, dzięki czemu czuję się przy niej swobodniej i czasem zdarza mi się jej zwierzać.
Idąc tak w tłumie nieznajomych, w kilka chwil dotarłyśmy do dużej sali, najwyraźniej przygotowanej tak, by pomieścić znacznie więcej osób, niż grupa przybyłych. Usiadłam z tyłu, by móc przypatrywać się Graczom krzątającym się wokół podwyższenia z pulpitem, gdzie, jak podejrzewałam, mieli przemawiać najważniejsi członkowie Zakonu. Nie pomyliłam się, gdyż po około półgodzinnym oczekiwaniu do sali wszedł młody mężczyzna z majestatycznym, lodowym feniksem na ramieniu. Nieznajomy szparkim krokiem podszedł do pulpitu, po czym zaczął mówić:
- Proszę o ciszę – powiedział jakby umknęło mu, że od momentu, gdy się pojawił w sali zapanowała cisza idealna - Witam wszystkich zebranych serdecznie. Szczególne moje podziękowania kieruję w stronę ojca Leyte, który znalazł czas, by zaszczycić nas swoją obecnością, jak również szanowną reprezentację Sekretariatu Zakonu Graczy i siostrę kurator Sekcji Naukowej Ague. Widzę, że większość naszych Nowicjuszy jeszcze nie dotarła, dlatego też pozwolę sobie powitać was w późniejszym terminie, gdy już wszyscy oczekiwani się pojawią. Będzie to też termin, w którym zapoznam was ze szczegółowymi zasadami funkcjonowania Zakonu i naszego kapitanatu. Póki co możecie dowolnie zwiedzać tereny i budować pierwsze relacje społeczne, o rozpoczęciu zajęć jako takich dowiecie się, gdy będzie na to pora. Jeżeli będziecie czegokolwiek potrzebować, każda siostra czy brat z pewnością was poinstruuje. Możecie również szukać mnie - kapitana Enny pod dajmonem wiodącym Fuarem. Po zebraniu proszę się do mnie zgłosić, podam każdemu, w jakiej celi będzie spał. Zastrzegam jedynie, że wszelkie walki bez mojej obecności są ściśle zabronione, a ich uczestnicy zostaną niezwłocznie przeniesieni do innych zakonów. Dla waszego własnego dobra. Oddaję głos ojcu Leyte. – zakończył kapitan Enna, po czym szybko zszedł z mównicy, a jego miejsce zajął starszy mężczyzna, który zaczął mówić o historii Zakonu, jego ważnej roli i tym podobnych kwestiach.
Niestety ojciec Leyete nie był tak konkretnym mówcą jak kapitan, co skutkowało wydłużeniem się ceremonii o ponad godzinę. W końcu jednak wszystkim formalnościom stało się zadość, a tłumy nowicjuszy wraz z rodzinami rozpierzchły się po terenach zakonnych. Zamierzałam zrobić to samo, ale anie miałam przy tym ochoty na błądzenie bez ładu i składu oraz nieuniknione wypytywanie wszystkich napotkanych ludzi o drogę, więc podeszłam szybko do nieznajomej kobiety w wieku około trzydziestu lat, która niewątpliwie należała do Zakonu. Miałam zamiar poprosić ją o wyrysowanie mapy albo chociaż opisanie rozkładu terenów tak szczegółowo, bym sama mogła sporządzić plan, ale jak się okazało, ktoś już o tym wcześniej pomyślał, bo na stoliku piętrzyły się kartki z potrzebnymi mi materiałami.
- Witam, siostro – dygnęłam z szacunkiem. – Czy nie miałaby siostra nic przeciwko, gdybym wzięła jedną z tych map? – spytałam tak dla zasady, bo przecież wiedziałam, że materiały przeznaczone są dla nowicjuszy.
- Ach…- moje zachowanie wyraźnie zdezorientowało nieznajomą, co niezmiernie rozbawiło stojącą za mną dyskretnie Aileen, ale siostra szybko się otrząsnęła i obdarzyła mnie uśmiechem.
- Oczywiście, panienko - odpowiedziała z niejaką niepewnością w głosie.
- Dziękuję – powiedziałam, po czym wzięłam jeden z planów i wyszłam na korytarz, by go przestudiować.
Obejście całego terenu zajęło nam nieco ponad pół godziny. Gdy tylko trafiłyśmy na niewielki park, Aileen z miejsca straciła zainteresowanie resztą kompleksu i została w nim, umawiając się ze mną pod gabinetem kapitana Enny za godzinę. Opuściwszy park, zawędrowałam do dużego budynku i zagłębiłam się w plątaninę korytarzy, chcąc zawczasu odnaleźć właściwy pokój, by później móc do niego trafić bez większych trudności. Kiedy dotarłam na miejsce, w pobliżu nie było nikogo prócz nieznanego mi chłopaka z różowymi włosami. Byłam pewna, że nie widziałam go na Ceremonii, a jego zagubienie potwierdziło moje przypuszczenie, że dopiero przyjechał i nie ma pojęcia, co robić i dokąd iść.
- Eh. Tyle korytarzy i w żadnym nikogo nie ma – wymruczał pod nosem.
- Ekhm. Mówiłeś coś? – zagadnęłam, podchodząc bliżej, a nieznajomy odwrócił się zaskoczony.
- Tak. Tak! – potwierdził z ulgą. - Może, wiesz gdzie znajdę jakiegoś ważniaka? Eathan ma na imię.
- Mówisz o tym chłopaku, który przemawiał? – zapytałam, nie okazując rozbawienia. - Kapitan Enna pod dajmonem wiodącym Fuarem. Nie uważasz, że to za wcześnie na sen?
- Na sen? Nie, nie. Dopiero, co spałem – odpowiedział.
- Kapitan Enna przydziela nowicjuszom cele – wyjaśniłam, nie mogą już powstrzymać lekkiego uśmiechu. - Jesteś nowy, tak?
- Tak jakby – mruknął. - Nie złożyłem papierów. Nie miałem jak.
- O tak. Musisz iść do niego. Może jeszcze nie jest za późno.
- Miejmy nadzieję.
Chłopak wydawał się wyraźnie strapiony.
- Powodzenia – powiedziałam, próbując dodać mu nieco otuchy.
- A czy możesz mi powiedzieć, który to będzie gabinet Enny?
- Ten – wskazałam drzwi przed nami.
- Dzięki.
Uśmiechnęłam się na pożegnanie, po czym ruszyłam przed siebie, skręcając w boczny korytarz, z którego w tym samym momencie wyłonił się srogo wyglądający dajmon. Zaskoczona odskoczyłam, a gdy ponownie ruszyłam przed siebie usłyszałam jeszcze śmiech spóźnionego kolegi.
- Straszysz ludzi, Goethe.
Godzinę później ponownie stanęłam pod gabinetem kapitana Enny, ale zamiast Aileen spotkałam tam nieznajomą dziewczynę i jej dajmona. Gdy podeszłam, dziewczyna akurat zapukała do drzwi, które po chwili uchyliły się odrobinę, a na korytarz wyjrzał jasnowłosy chłopak. Domyśliłam się, że to dajmon wiodący Fuar w swojej ludzkiej postaci.
- Enna ma gościa, więc jeśli to coś pilnego, musicie poczekać – zwrócił się do nas, po czym z powrotem zamknął drzwi.
<Spero?>